Północna przygoda z Pogorią

Północna przygoda z Pogorią

Agata Łuczyńska
pogoria-logo.svg

Relacja z Pogorii

Pogoria 2011

TTSR 2011

Wielkie odliczanie rozpoczęło się już pół roku temu, kiedy dowiedziałam się o możliwości udziału w The Tall Ships Races 2011 na Pogorii.

Oferta była o tyle atrakcyjna, że jako jedna z 22 studentów Uniwersytetu Warszawskiego i Politechniki Warszawskiej znalazłam się w grupie żeglarzy reprezentujących te uczelnie, co wiązało się ze znacznym wsparciem finansowym. Rejs stanowił kolejną już edycję 'Fizyki pod żaglami', w ramach której studenci przeprowadzali pokazy fizyczne w odwiedzonych portach.

Nasza tegoroczna przygoda rozpoczęła się 10-go lipca w szkockim Greenock, mieście położonym niedaleko Glasgow. Kapitanem był człowiek-legenda, znany wszystkim twórca Bractwa Żelaznej Szekli- Adam Jasser, bez którego trudno wyobrazić sobie losy Pogorii. Zgodnie z decyzją kpt. Jassera był to jego ostatni rejs. Oficerowie czuwający nad naszym bezpieczeństwem to Jarek Malejewski, Rysiek Ignaszak, Krzysiek Jamrozik, nazywany Pingwinem oraz znakomita postać ekranu- Kazimierz Kaczor. Nie mogłabym również tutaj nie wspomnieć o osobie, bez której daleko byśmy nie zapłynęli, bo nikt nie zna Pogorii tak dobrze jak on, a więc o bosmanie - Henryku Czernieckim. Zacytuję tu słowa najtrafniej określające rolę Henia na żaglowcu: 'to nie on pływa z całą załogą, kapitanami i oficerami, to oni pływają z nim'. Jeśli chodzi o załogę szkolną, to dla znaczniej większości było to pierwsze zetknięcie z żeglarstwem morskim i tall shipem. Jak można się więc spodziewać, liczba żagli i istna dżungla lin zrobiły spore wrażenie na nowej załodze. Korzystając jednak z ostatniego dnia w Greenock wszyscy ruszyli na podbój miasteczka i sąsiednich żaglowców.

Warto tu dodać, że atmosfera portów na trasie The Tall Ships Races jest niesamowita- koncerty, pokazy sztucznych ogni, ludzie z całego świata połączeni żeglarską pasją, gęstwina masztów i rei, a przede wszystkim dużo szkockiej muzyki i whisky- to dobrze rokowało na przyszłość naszego rejsu i tylko zaostrzyło apetyty spragnionych żeglarskich wrażeń studentów. Kolejny dzień przyniósł ze sobą nowe doświadczenia- krótkie szkolenie z zakresu lin oraz absolutny punkt numer jeden jeśli chodzi o przebywanie na żaglowcu- wchodzenie na maszty i reje. Jako starsza wachty I muszę z dumą stwierdzić, że moi przyjaciele ze studiów doskonale dali sobie radę ze wspinaczką i to właśnie oni stanowili przez kolejne 3 tygodnie grupę do zadań specjalnych na wysokości! 

Po południu nadszedł czas na opuszczenie portu i paradę żaglowców, a tym samym rozpoczęcie Cruise in Company- etapu, w którego zamyśle powinna nastąpić wymiana załóg pomiędzy żaglowcami. Niestety w ostatnich latach coraz bardziej odchodzi się od tego zwyczaju; tym razem było to niemożliwe, ponieważ 'świeża' załoga właśnie przyjechała i wypadało ją najpierw przyuczyć do żeglarstwa na Pogorii, a ewentualnie dopiero później wysyłać gdzieś dalej na obcy pokład...Paradę poprzedziły lotnicze popisy Red Arrows- najlepszej jednostki akrobatycznej RAFu. Piloci wykonywali nieprawdopodobne ewolucje, mijając czasem maszty w naprawdę niewielkiej odległości i powodując szybsze bicie serca załogi. Parada przebiegła całkiem spokojnie i nie bardzo tłoczno.

Niestety, jako załoga złożona w dużej części z przyszłych inżynierów, nie popisaliśmy się i zostaliśmy ostrzelani wodnymi bombami przez załogę holenderskiego Eendrachta, dysponującego niszczycielską procą. Gwóźdź do trumny wbił nam bratobójczo polski Dar Szczecina, który również zasypał nas wodnymi pociskami. Niemniej, kiedy tylko nasz bosman Henio wytoczył ciężkie działa w postaci grubego gumowego węża, Dar Szczecina czym prędzej wycofał się na bezpieczną odległość. Aby obetrzeć sobie łzy po wodnym upokorzeniu, Darek rozpoczął gitarowy koncert na dziobie, po chwili dołączył się Tadek ze swoimi organkami, na których grał pierwszy raz w życiu (można więc sobie wyobrazić, że nie było nam, słuchaczom, lekko) i tak, czasem dość fałszywie, popłynęliśmy dalej w kierunku Orkadów.

W pierwszych dniach rejsu pogoda mile nas zaskakiwała- przygotowaliśmy się na ciężkie opady deszczu i zimno, a tymczasem świeciło słońce i aura najwyraźniej nam sprzyjała. Niestety- kto liczył na intensywną żeglugę i zmagania z żaglami, linami i wiatrem od pierwszych minut, mógł troszkę się rozczarować- podczas Crusie in Company żaglowce odwiedzają wiele portów, w których muszą być zwykle w ściśle określonym czasie. Dlatego też ku mojemu (i zapewne większej części załogi) niezadowoleniu musieliśmy wspomagać się silnikiem, ze względu na słaby wiatr lub nawet jego brak... Pierwszym przystankiem na trasie było urocze i malownicze kotwicowisko St. Ellen na Orkadach. Słońce przygrzewało co najmniej tak, jakbyśmy byli w Chorwacji, a nie na dalekiej Północy. Mogliśmy zejść na ląd aby cały dzień rozkoszować się gorącem, pięknym szkockim miasteczkiem i zapierającymi dech w piersiach widokami z porośniętych różowymi wrzosami klifów. Bilans dnia- mnóstwo zdjęć z klifowej wycieczki, wygłupy na plaży i bardzo spalone słońcem nosy!

Wyspę zapamiętaliśmy bardzo dobrze, każdy z przechodniów, widząc nasze koszulki z wymownym napisem 'Pogoria Team' pytał się, skąd jesteśmy i wskazywał drogę do najciekawszych miejsc na wyspie, robiąc sobie z nami przy okazji zdjęcia. Po całodziennym pobycie w tej niezwykle gościnnej miejscowości nadszedł jednak czas na podniesienie kotwicy. Pożeglowaliśmy więc dalej w kierunku drugiego co do wielkości miasta na Orkadach - Stromness. Życie pokładowe toczyło się w tym czasie swoim rytmem - wachta kambuzowa cierpliwie pomagała kucharzowi Maćkowi, bosmańska myła pokład, odbijacze lub brudne burty, nawigacyjna sprawowała pieczę nad sterem i żaglami.

Jako wyjątkowo hiperaktywna wachta już na pierwszej 'bosmance' udało się nam rozwalić jedyną pokładową końcówkę do węża, czym skutecznie zepsuliśmy dzień Heniowi. Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie dodać, że szorowanie odbijaczy to wyjątkowo nudne zajęcie i wymagało urozmaicenia...aby wkupić się ponownie w łaski bosmana w najbliższym porcie udało mi się odkupić ową nieszczęsną końcówkę i zażegnać kryzys. Tym samym Pogoria zamiast oklepanego i topornego pistoletu zyskała coś, co bardziej niż na 'wąż', zasługiwało na miano fikuśnego zraszacza do kaktusów za 2 funty, który jednak dzielnie zdał egzamin w dalszej części rejsu. Pierwszym odwiedzonym przez nas miejscem w Stromness był (wbrew pozorom nie szkocki bar) punkt widokowy- długo cieszyliśmy oczy położonymi w oddali klifami i pofałdowanym polem golfowym. Tadek i Cecilia nie wytrzymali i niewiele myśląc przesadzili niewysoki płotek w nadziei na znalezienie pamiątkowej zabłąkanej szkockiej piłeczki golfowej, co zresztą im się udało! Atmosfera w Stomness była naprawdę gorąca- ubrani w ciepłe kurtki i czapki bawiliśmy się do późnej nocy na koncertach, od czasu do czasu szukając schronienia w gościnnych szkockich pubach.

Organizatorzy stanęli na wysokości zadania, zapewniając załogom wycieczki do najciekawszych miejsc wyspy. Odwiedziliśmy więc malowniczą, kilkutysiącletnią osadę z ery neolitycznej i piękną katedrę w Kirkwall. O ile wcześniej szkocka muzyka wydawała mi się być męcząca na dłuższą metę, tak po koncertach w Stromness nie miałam jej dosyć. Szczególnie do gustu wszystkim przypadł zespół Hoodja, który sporą część załogi zachęcił do kupienia ich płyty. Po trzech dniach opuściliśmy port aby kontynuować Cruise in Company. Tuż po wypłynięciu jednak, z przewodnikami na pokładzie, odwiedziliśmy Scapa Flow - rejon służący w czasach drugiej wojny światowej za główną bazę Royal Navy - brytyjskiej marynarki wojennej. Jest to również dla Brytyjczyków miejsce tragedii - Niemiec Günther Prien zatopił tam okręty Royal Navy. Po paradzie burtowej i salucie banderą stanęliśmy na kotwicy w St. Mary's Bay nieopodal Scapa Flow. Podczas takich postojów wachta nawigacyjna w okrojonym składzie pełni służbę na pokładzie, pilnując lin kotwicznych i wybijając szklanki (uderzając w dzwon co pół godziny). Nie wspomniałam o tym jeszcze, a warto- na wzgórzach Szkocji, Orkadów i Szetlandów pasą się całe stada owiec, wyglądających czasem dość zabawnie, kiedy w biegu podskakuje też całe ich runo. Wieczory w Szkocji i na Szetlandach są niesamowite- zmrok zapada przed północą, a świt wstaje już koło godziny czwartej. Wachty wieczorne i 'świtówka' dają więc nieopisaną możliwość chłonięcia wspaniałych krajobrazów i doceniania uroków żeglarstwa na Morzu Północnym. Utrzymując nasz rejs w takim właśnie klimacie, ruszyliśmy w kierunku najbardziej oczekiwanego, bo już szetlandzkiego Lerwick. Przyjęliśmy to z pewną ulgą, gdyż po kilkudniowym postoju każdy czuł niezbyt jak dotąd zaspokojony głód żeglarstwa. Wiatr wiejący wprost od dziobu uniemożliwił nam postawienie bardzo dużej ilości żagli ze względu na brak czasu na halsowanie- podczas The Tall Ships Races wszyscy powinni być na czas, istotna jest bowiem kolejność wchodzenia do portów i cumowania. A Pogoria ma swoje zachcianki- niemożliwe jest żeglowanie ostrzej niż 60 stopni do wiatru. Podsumowując więc etap z Greenock do Lerwick - początkowo ledwo wiało, później zaś północny wiatr od dziobu i ograniczenia czasowe zmuszały nas do pomocy dieselgrota. Razem jednak z naszym oficerem Jarkiem opanowaliśmy do perfekcji zrzucanie i stawianie na przemian fok- i grotsztagsla. Trzeba przyznać, że nasz pierwszy oficer robił co mógł, aby zapewnić nam jak najwięcej wrażeń pod żaglami, za co postanowiliśmy odwdzięczyć się, demonstrując na porannym apelu solidarność z Jarkiem- cała wachta pomimo zimna, ubrana w ciepłe sztormiaki i czapki, przyszła w krótkich spodenkach (których Jarek nie ściąga nawet podczas największego mrozu czy sztormu ;)) Jarek często dawał nam też możliwość sprawdzania, czy aby wszystkie żagle na bukszprycie są odpowiednio sklarowane, co radośnie mogliśmy połączyć z zakładaniem klubu dyskusyjnego, sadowiąc się tam wygodnie i czerpiąc dużo frajdy z bujania, oczywiście po wcześniejszym przypięciu szelkami do stalówek.

Droga na Szetlandy spełniła nasze wysokie oczekiwania. Delfiny kręcące się przy rufie i przepływające nieustannie pod bukszprytem, ku ogromnej radości stłoczonej na nim załogi, celującej obiektywami aparatów w wodę, towarzyszyły nam przez parę godzin. Charakterystyczne dla Szetlandów są wysokie urwiste klify, absolutny brak drzew (co zauważyłam dopiero po kilku dniach, wcześniej jedynie czując podświadomie, że coś tu nie gra) oraz przepiękne fioletowo-różowe wrzosy i zielone łąki, dość często przekształcone w pola golfowe. Jedno można też stwierdzić z całą pewnością: jeżeli wcześniej słyszeliśmy o Szetlandach jako o wyspach niezwykle wietrznych i zimnych, tak podczas naszego rejsu doświadczyliśmy tego w pełni. Podczas rejsu towarzyszyła nam również ekipa filmowa- panowie Janusz Ulatowski i Bogdan Sienkiewicz zmagając się z kołysaniem, dzielnie kręcili wszystko, co działo się na pokładzie. Na jesieni ma powstać na tej podstawie film dokumentalny o Pogorii i idei wychowania pod żaglami. Mieliśmy też przyjemność gościć na pokładzie jedną naprawdę niezwykłą załogantkę- Włoszkę, Cecilie. Cecilia zasiliła szeregi mojej wachty I, wnosząc tyle radości i energii co pewnie dwie wachty razem wzięte. Tak więc na pokładzie Pogorii skutecznie realizowaliśmy podstawowe założenia The Tall Ships Races, których jednym z celów jest integracja młodzieży z całego świata. Nasza Włoszka bardzo zżyła się z resztą załogi, która chętnie widziała ją w swoim towarzystwie. Sama bardzo się z nią zaprzyjaźniłam i wszyscy czekamy aż, tak jak obiecała, przyjedzie do Warszawy na początku września. Do Lerwick wpłynęliśmy 20ego lipca rano, jako jedna z pierwszych załóg, co miało jeden ogromny plus- wszyscy korzystając z doskonałej organizacji imprezy, bez stania w kolejce, zdołali zaatakować pralki i suszarki ustawione w namiocie dokładnie naprzeciwko Pogorii. Dopiero czyściutka i oprana załoga mogła ruszyć na podbój miasta. Uliczki Lerwick niewiele różniły się od Stromness - wąskie, strome, kręte i kamienne, a przede wszystkim niezwykle malownicze. W całym mieście są 3 puby, nic więc dziwnego, że wieczorem były tak zatłoczone, że z trudem dało się wejść do środka najpopularniejszego The Lounge Baru. Opłacało się jednak spróbować; muzyka na żywo zrobiła na mnie tak ogromne wrażenie, że wiedziałam już, dokąd wrócę kolejnego wieczora! Również nocne spacery po mieście i światła widoczne ze wzgórza- to wszystko sprawiło, że Szetlandy od pierwszych dni zauroczyły nas tak bardzo, jak to tylko możliwe, sprawiając, że nie przeszkadzał nam już nawet silny i zimny wiatr. Tego dnia wcześniej spłynęły też inne żaglowce, w tym moje zaprzyjaźnione Lord Nelson oraz Alexander von Humboldt, na którym miałam przyjemność brać udział w zeszłorocznych The Tall Ships Races. Miło było więc spotkać od dawna niewidzianych znajomych! W czwartek organizatorzy przygotowali dla nas wycieczkę na najpiękniejsze szetlandzkie klify- Eshaness Cliffs. Po wyczerpującej i bardzo intensywnej nocy większość załogi podpierała się nosami, wszyscy jednak zapomnieli o zmęczeniu na widok kilkiudziesięciumetrowych stromych skał, porośniętych u góry wściekle zieloną trawą i fal rozbijających się o podnóże klifów. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że to jedno z najpiękniejszych miejsc, jaki dane mi było odwiedzić. Na tym jednak nie koniec atrakcji czekających na nas w Lerwick. Jak już wspomniałam, organizacja była świetna- mieszkańcy Lerwick byli gotowi zapełnić nam atrakcjami każdą minutę pobytu. Trójka chłopaków w składzie Darek, Tadek i Kuba wzięła udział w coasteringu - skakaniu ze skał do morza. Wrócili równie zachwyceni, co przemarznięci. Prócz tego czekały na nas inne wycieczki, golf, łucznictwo, przeciąganie liny czy zawody w piłkę nożną, w których nasi panowie dostali lekcję pokory przegrywając z załogami Mira czy Daru Młodzieży, ale ratując resztki honoru wygraną z dziewczynami z Rony II ;) Wieczorami na pokładzie Pogorii miały miejsce pokazy z fizyki, zorganizowane w ramach 'Fizyki pod żaglami' przez studentów Politechniki Warszawskiej- głównie z Wydziału Fizyki- pod czujnym okiem dr Jana Grabskiego, na czas rejsu nazywanego czule 'Jankiem'. Po odpowiednim zareklamowaniu, przez pokład przewinęły się naprawdę tłumy ludzi. Tradycyjnie, w każdym porcie na trasie regat TTSR odbywa się parada załóg, poprzedzająca wręczenie nagród oraz wieczorne Crew Party. Tego roku załoga Pogorii postawiła na folk- oprócz czerwonych koszulek z napisem 'Pogoria Team' panowie zostali wyposażeni w krakowskie czapki z piórkiem, a panie w wianki z kwiatów. Podczas parady dało się więć zobaczyć kolorowy czerwony i wirujący tłumek, ochoczo wykrzykujący 'tak się bawi, tak się bawi, Po-go-ria!'. Po rozdaniu nagród ruszyliśmy na długo oczekiwane Crew Party, które przy dobrej organizacji i pomyśle zapadają w pamięć na całe życie. Imprezę zorganizowano na wzgórzu, za murami twierdzy Fort Charlotte, pod gołym niebem i z widokiem na żaglowce, które przypłynęły do Lerwick. Muzyka na żywo szybko porwała wszystkich do tańca, przetańczyliśmy 4h bez wytchnienia, integrując się z dziewczynami z angielskiej Rony II, Francuzami z norweskiego Sorlandeta, chłopakami z Daru Młodzieży czy kadetami z kolumbijskiej Glorii. Po odtańczeniu wraz z Cecilią YMCA stojąc na głośniku ponad tłumem w sombrerach oficerów z Glorii wiedzieliśmy już, że takie chwile mogłyby trwać wiecznie. Impreza była też doskonałą okazją do spotkania znajomych z poprzednich rejsów, z różnych zakątków Europy, często niewidzianych rok, dwa, a nawet trzy lata. Tak więc The Tall Ships Races naprawdę dają możliwość spotkania ludzi z całego świata; czekając na nie wiem, że wiąże się to właśnie ze spotkaniem przyjaciół, którzy również nie wyobrażają sobie już wakacji bez chociaż jednego etapu regat. Zaprzyjaźniliśmy się również z wyłącznie żeńską załogą Rony II, dziewczyny urządziły nawet na pokładzie imprezę dla innych załóg; jestem pewna, że nigdy więcej osób nie weszło na jeden jacht! Trzeba im przyznać, że przygotowały się świetnie- upiekły ciasta, nalały wodę do kokpitu tworząc jeziorko z pływającymi tam gumowymi kaczkami, poustawiały na pokładzie kwiaty i nie zważając na zimno, w letnich sukienkach roznosiły gościom drinki. Powoli nadchodził jednak czas, aby pożegnać przepiękne i niezwykle gościnne Szetlandy. Troska i życzliwość mieszkańców czy naszych oficerów łącznikowych była wręcz ujmująca i równoważyła ostry klimat wysp. Mieszkańcy utrzymywali, że trafiliśmy na jeden z najcieplejszych tygodni na Szetlandach, nas zaś przechodziły ciarki na myśl o pogodzie w zimie. Ludzie osiedleni na wyspach, żyjący głównie z połowu ryb i przemysłu naftowego, zachowywali jednak duży optymizm w tej materii. Spora część załogi zmagała się z przeziębieniem, mimo to z żalem opuszczaliśmy Lerwick, i tak dzień później niż powinniśmy, bo w poniedziałek. Start regat został bowiem przesunięty ze względu na sztorm i wiatr dochodzący do 10 stopni B. Pożegnaliśmy tak miłe i gościnne Lerwick krótką paradą rejową i wraz z innymi pożeglowaliśmy w kierunku linii startu, szykując się do regat.

Wtedy pole do popisu dostali nasz pierwszy oficer Jarek Malejewski i bosman Henryk Czerniecki. Pierwszy raz postawiliśmy wreszcie wszystkie żagle, załoga spragniona czystego żeglarstwa całkiem sprawnie wykonywała polecenia i tak tuż po starcie regat, uplasowaliśmy się na świetnej trzeciej pozycji, tuż za siostrzanymi fregatami - rosyjskim Mirem i polskim Darem Młodzieży. Był to więc spory powód do dumy! Nie mieliśmy jednak złudzeń, że tak dobrego miejsca nie uda nam się utrzymać, między innymi ze względu na obrośnięte skorupiakami z Morza Środziemnego dno Pogorii, przez które traciliśmy około 1,5 węzła szybkości- nie udało się go wyczyścić przed rozpoczęciem The Tall Ships Races. Na tegorocznych regatach zabrakło niestety Iskry i Kaliakry, bardzo podobnych konstrukcyjnie do naszej Pogorii, co stwarzałoby okazję do najbardziej wymiernego porównania naszych wysiłków. Przez dwie kolejne dobry robiliśmy co w naszej mocy, dobierając czy luzując szoty i starając się wykorzystać maksymalnie wiatr, mimo to bardzo spadliśmy zajmując dalekie miejsce. Jak tłumaczyli jednak nasi oficerowie- przy stałym wietrze żaglowiec pokroju Pogorii, i to w ciągu zaledwie dwóch dni nie miał szansy rozwinąć skrzydeł i nie bylibyśmy w stanie dużo więcej tu osiągnąć. Zostawmy już jednak ten temat- miejsce w regatach nie było zdecydowanie najważniejsze i nie spędzało nikomu snu z powiek, szczególnie po doskonałym starcie i zrobieniu wszystkiego (mam nadzieję) co możliwe. Żagle zrzuciliśmy 27ego lipca wczesnym świtem. Jako że moja wachta pierwsza miała służbę akurat od 0400 do 0800, postanowiliśmy nie czekać bezczynnie na wejście do Stavanger i w ciągu ponad 2 godzin sklarowaliśmy wszystkie żagle rejowe i sztagsle.

Wisząc na rei brama czuliśmy już zmęczenie ale było warto- płynąc w kierunku norweskiego portu podziwialiśmy z wysokości kilkunastu metrów urocze skaliste zatoczki i chyba wszyscy żałowaliśmy, że nie możemy stanąć na kotwicy w jednej z nich i z pluskiem skoczyć do wody, która była cieplejsza niż poranne powietrze. Norweskie Stavanger okazało się równie pięknym, co drogim miastem. Ceny wręcz mroziły krew w żyłach, ograniczyliśmy więc zakupy do minimum, zaopatrując się jedynie w cieplutkie norweskie czapki, które ułatwią nam zidentyfikowanie się zimie na Placu Politechniki ;)

W czasie rejsu do Stavanger miało miały miejsce dramatyczne zamachy w Norwegii; imprezy nie została odwołano, ale bandery zostały opuszczone do połowy flagsztoka. Jeśli chodzi o liczbę wycieczek i atrakcji, Stavanger nie mogło się równać z Lerwick, wzięliśmy jednak udział w świetnej wycieczce na Preikestolen, czyli Pulpit Rock- najsłynniejszą skałę w Norwegii, z której roztacza się niesamowity widok, przypominającą nieco tę z bajkowego 'Króla Lwa'. Pech chciał, że od rana towarzyszyła nam mgła, po dwugodzinnej więc wspinaczce, po tysiącach kamieni i śliskich głazów, z których często spływały strumyczki wody, udało nam się zobaczyć jedynie słynną płaską skałę i mgłę jak okiem sięgnąć. Mimo to droga na szczyt jest tak piękna i malownicza, że nikt specjalnie nie narzekał i nie zastanawiał się, czy było warto. A widoki z urwiska udało mi się zobaczyć dzień później na aparacie mojego przyjaciela z Alexa von Humboldta, który odbył tę wycieczkę po nas. Prócz tego Stavanger przygotowało dla nas koncerty, a że cumowaliśmy tuż obok sceny, to dopóki nas stamtąd nie wywiało, mieliśmy zapewnione siedzące miejsca specjalne na rei bombrama ;) Odbyły się również zawody w piłkę nożną, tak zacięte, że dwóch studentów Akademii Morskiej z Daru Młodzieży w meczu z rosyjskim Sedovem odniosło poważne uszczerbki na zdrowiu- jeden wrócił na pokład ze złamanym nosem, drugi zaś bez górnej jedynki... tak to jednak bywa, że chłopaki z żaglowców szkolnych nie odpuszczają sobie nigdy jeśli chodzi o sportową rywalizację. Stavanger było też wyjątkowym portem na trasie regat- pojawiło się tam naprawdę niezwykle dużo żaglowców, widocznie Norwegię uznano za kompromis między Morzem Północnym i Bałtykiem, tak więc port gościł takie sławy jak Sedov, Kruzensztern, Sorlandet, Statsraad Lehmkuhl, Stavros S Nierchos, Dar Młodzieży, Mir, Sorlandet, Europa, Pelican of London i wiele wiele innych. Piątek 29ego lipca był naszym ostatnim dniem na Pogorii i smutek wszystkim troszkę o sobie przypominał, zdołaliśmy jednak wykrzesać z siebie bardzo dużo energii na paradzie załóg. Uzbrojeni w gitarę, pokrywki od garnków i wuwuzelkę daliśmy z siebie wszystko, będąc jednocześnie dość chętnie fotografowaną załogą, co tak nam przypadło do gustu, że już tylko na widok wycelowanych w nas obiektywów cała grupa błyskawicznie ustawiała się do zdjęcia. Mimo to nie udało się nam otrzymać nagrody za najlepszą paradę, którą zgarnęła nam sprzed nosa szwedzka Atlantica. Wyniki Race 2 jeśli chodzi o klasę A, po uwzględnieniu przeliczników handicapowych, pierwszy był niemiecki bark Alexander von Humboldt, drugi i trzeci zaś norweskie potęgi: Statsraad Lehmkuhl i Sorlandet. Pogoria - hm, troszkę dalej... W klasie C zaszczytne trzecie miejsce wywalczył polski Dar Szczecina.

 

Wśród tzw. nagród specjalnych przyznawana jest również nagroda dla najbardziej przyjacielskiej załogi i tam zwycięzcą został Sorlandet, ale szczególnie wspomniano i wyróżniono Pogorię i Uranię. Zapewne miały na to wpływ gitarowe występy naszych panów podczas ich wacht trapowych wieczorami, kiedy swoim śpiewem ściągali na pokład piękne Litwinki ze 'Spaniela'.Tak więc zostawiliśmy w tall shipowych portach dobre wrażenie! Niestety, nie było nam już dane wziąć udział w Crew Party w Stavanger- tuż po paradzie nastąpiła wymiana załóg i nastał czas na pożegnanie z Pogorią. Czego by nie powiedzieć o naszym trzytygodniowym rejsie (że za mało na żaglach, że zdarzały się kłótnie i nieporozumienia), chyba wszyscy jesteśmy zgodni- to były cudowne i wyjątkowe chwile. Odwiedziliśmy przepiękne miejsca i wiemy, że nie zamienilibyśmy zimnych i wietrznych Szetlandów na gorącą Chorwację!
Ja już zaczynam odliczanie do przyszłorocznych The Tall Ships Races, a na razie, nie chcą rozstawać się z Pogorią, wybieram się na jej remont w drugiej połowie sierpnia. Rejs był niezwykłym przeżyciem również ze względu na to, że kapitan Adam Jasser uroczyście zakończył tym samym swoją kapitańską karierę. My jako załoga możemy dodać tylko tyle, że doceniając jego ogromne dokonania, byliśmy zaszczyceni mogąc odbyć rejs z tak wielką postacią polskiego żeglarstwa. Warto podkreślić, że The Tall Ships Races 2011 zorganizowano doskonale i zapewniły nam one przeżycia, pozwalające przetrwać kolejny rok na naładowanych akumulatorach. Szetlandy stały się jednocześnie dla większości najbardziej wysuniętym na północ miejscem, jakie odwiedziliśmy w życiu, a co do samej Norwegii, to wrócić tam musimy- chociażby po to, żeby wspiąć się na słoneczne- tym razem- Preikestolen!

2011-09-18